Mój maraton w Walencji. Czy mogłem więcej?
No to wyjaśniam co wydarzyło się w Walencji. Będzie to dłuższa historia, rozpiszę się, więc warto przygotować kawkę i usiąść wygodnie.
Zacznę od tego co było celem.
Cel był złożony i najważniejsze dla mnie było wybiegać wynik poniżej 02:40, zrobić tym samym nową życiówkę i wygrać klasyfikację biegaczy z dysfunkcją ruchową, do której zostałem zakwalifikowany.
Czy byłem gotowy na to? – moim zdaniem tak. Trenowałem solidnie (do żadnego maratonu nie byłem tak dobrze przygotowany). Dieta i waga startowa zrobiona idealnie. Dbałem o regenerację, odnowę biologiczną, suplementację. Ostatnie zawody kontrolne na 10km (34:14) i treningi pokazywały, że jestem w szczytowej formie.
Przylot do Walencji, rozruch, odbiór pakietu, sprzęt kompletny i przygotowany, nogi luźne i głowa – mental, gotowa na wyścig. Wszystko przebiegało dobrze, wystarczyło stanąć na linii startu o 8:15 i zrobić swoje.
Z naszego hotelu mieliśmy około 9km do startu. Komunikacja miejska (metro) w niedzielę działa od 7:20. Kiedy sprawdziłem dojazd okazało się, że na miejscu będziemy o 8:07! Po drodze jeszcze 1-2 przesiadki do autobusu lub tramwaju. Ta opcja odpadała, bo pewne było, że nie zdążę na swój start. Zamówiłem więc taxi na 7:00, którą dojazd trwał niecałe 15 minut i dawało to już fajny komfort ogarnięcia wszystkiego – depozyt, rozgrzewka, toaleta i dojście do strefy startowej.
Ale niestety… tutaj się zaczyna.
Pobudka, klasyczne śniadanie 2 bułki z miodem, izotonik, ubrani, spakowani, gotowi i… i 6:51 wiadomość od taxi „Przykro nam, kierowca odmówił przyjazdu. Szukamy innego”. Zaczęła się lekka panika. Przez 15 minut próbowałem coś załatwić, ale nikt nie chciał przyjechać. Zostało nam metro i próba dotarcia przed 8:15. Biegiem na metro!
Dojechaliśmy do centrum o 7:45 i szybka decyzja – przesiadamy się z wszystkimi do tramwaju, czy szukamy innej opcji? Z nadzieją wybraliśmy to drugie. Ja szukałem jakiegoś połączenia, a Jolka w tym czasie próbowała złapać taxi. Nerwy i wkurzenie… To mało powiedziane. W głowie miałem już różne myśli i scenariusze i nie będę czarował – czułem, że jest już po wyniku.
Nagle Jolka krzyczy „mamy taxi, jedziemy”.
Dojechaliśmy około 8:05. Biegiem teraz szukać przejścia i mojego depozytu. Tutaj kolejne problemy, bo kierowca wysadził nas kawałek dalej i z innej strony, bo ulice były już zamknięte. I może wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że musieliśmy dostarczyć plecak do depozytu. Jolka miała swój start o 9:05, ale nie mogła tego zrobić, bo naklejka była z moim numerem startowym i do depozytu wpuszczali tylko na jego podstawie.
Po ciężkich przepychankach i slalomie znalazłem depozyt. Było około 8:13, a ja byłem bez rozgrzewki i bez załatwionej toalety. Wiedziałem, że na start już nie zdążę i po chwili usłyszałem wystrzał do startu! Znalazłem moją strefę, która była już totalnie pusta i biegłem do bramy startowej…sam.
Wystartowałem! Mega rozbity, spięty, ale teraz nie było już wyjścia – biegnę swoje ile się da. Dogoniłem pierwszych z nieco wolniejszej strefy i przez 5km cały czas slalom, żeby wejść w swoje tempo. Po chodniku, poboczem, zrywami. Około 10-12km w końcu zrobiło się luźniej i łatwiej było o grupę z którą można było się zabrać.
Maraton biegam strategią negative split, czyli metodą gdzie tempo jest narastające.
Żeby pobiec 02:39:30 musiałem mieć tempo średnie 3:46/km. Miałem wyznaczone 3 strefy tempa (3:49/3:47/3:45) i międzyczasy jakie muszę mieć na kolejnych etapach. Trzymałem się planu mimo wszystko, bo nie miałem już nic do stracenia.
Planowe / moje międzyczasy:
- 5km – 19:11 /było 19:18
- 10km – 38:16 /było 38:20
- 15km – 57:19 /było 57:14
- 21km – 01:20:23 /było 01:20:08
- 30km – 01:54:00 /było 01:54:09
Jak widać szło dobrze, ale czułem, że może przyjść czas za to zapłacić, bo ten szalony początek sporo sił mnie kosztował.
I niestety przyszło. Na 25km uruchomił mi się kaszel po zachłyśnięciu się wodą, lekko mnie przytkało i na 26km już wróciłem. Myślałem, że to był jedyny kryzys i teraz już lecę po swoje. Pomyliłem się… Na 31km znów kaszel i spięcia brzucha – mięśni, przepony i problemy z oddychaniem. Straciłem rytm, tempo spadało z każdym kilometrem z 3:45 na 4:10, a nawet 4:20/km. Próbowałem walczyć, mówiłem do siebie w myślach, że to przecież mój ostatni raz, że już tyle zrobiłem i jestem tak blisko celu… ale na maratonie 31km to jest nadal daleko. Nie zatrzymałem się na chwilę, nie przeszedłem do marszu. Wynik poniżej 2:40 był już nierealny. Próbowałem się zebrać, żeby powalczyć o życiówkę, ale to skończyło się jeszcze większym przytkaniem i brakiem oddechu. Tempo przestało mnie interesować i Chciałem już tylko skończyć bieg. Jedyne na co mogłem jeszcze liczyć, to miejsce w klasyfikacji osób niepełnosprawnych. Dobiegłem. Meta: 02:43:46.
Nie tak miało być, ale za dużo się wydarzyło i zabrakło spokoju. Wszystko było poukładane, ale sytuacji losowej nie przewidziałem. Po biegu wyłączyłem się totalnie. Byłem wściekły. Teraz jest jeszcze we mnie sportowa złość, ale taka pozytywna. Wynikowo jest to porażka. Ale jak głosi moja definicja porażki: „porażka, to nie tatuaż. To tylko siniak”.
Siniak schodzi, bo zaczynam to trawić na swój sposób, a że jestem optymistą, to szukam pozytywów.
Po 3 latach przerwy od biegania maratonu, pobiegłem drugi wynik na tym dystansie. Do życiówki zabrakło mało, bo 2 minuty.
Nie mogę też zapomnieć o tym, co wydarzyło się 11 lat temu – wypadek, niepełnosprawność, powrót. Rok temu – pilna zbiórka, operacja i znów powrót do sprawności i biegania. Wiele przeszedłem, mam swoje ograniczenia, dużo z nich już pokonałem i nie tłumaczę się tym, nie szukam współczucia, czy wymówek. To wszystko mnie wzmocniło, zmieniło i czerpię z tego siłę, motywację do wszystkiego co robię.
W poniedziałek (dzień po maratonie) wydarzyło się coś bardzo pozytywnego. Okazało się, że zrealizowałem 1 z celów! Na skrzynkę wpadł e-mail od organizatora o treści: „Gratulacje Bartek, jesteś pierwszy” Wygrałem !
Wygrałem rywalizację osób niepełnosprawnych z dysfunkcją ruchową, która była rozgrywana podczas maratonu.
Rok temu, kiedy wracałem do biegania, obiecałem wszystkim, że zrobię coś dobrego, wielkiego w dowód wdzięczności za wsparcie jakie dostałem. Nadałem temu większy sens, wartość i tak powstała misja #MożeszWięcej. Chciałem pokazać wszystkim osobom, chorym, niepełnosprawnym, ale i też tym sprawnym, że MOŻNA WIĘCEJ. Bez względu na to, co nas spotyka, to my nadajemy znaczenia sytuacjom.
Nie osiągnąłem wymarzonego czasu poniżej 02:40, ale mam też świadomość, że ten wynik który wybiegałem dla wielu pełnosprawnych jest czymś wielkim.
Znów wróciłem. Mam 34 lata i biegam z tą samą pasją i ambicją w sercu, kiedy miałem lat 11. Walczę z ograniczeniami. Upadam i wstaje.
Co dalej? – od niedzieli oprócz pytań co się stało, dostaje wiele wiadomości, czy to serio koniec, czy będę jeszcze próbował łamać 2:40. I nie będę ściemniał – kończąc maraton już o tym myślałem. Złość i ambicja krzyczały, że to tak nie może się skończyć.
Nie chciałem kończyć, bo miałem taki kaprys, ale chodziło o zdrowie, o to, że jeśli chcę dalej biegać, to muszę być bardzo ostrożny z moim biodrem.
Nim podejmę jakąś decyzję, to najpierw zrobię badania, konsultacje z moim ortopedą, żeby mieć pewność, że kolejny start w maratonie i przygotowania mi nie zaszkodzą.
Żegnałem się, była umowa, pismo oficjalne, ale… aneks już leży na biurku, jeszcze nie podpisany. Dzisiaj chowam go do szuflady jak na razie i czekam.
I choć bardzo chcę pobiec raz jeszcze, to patrzę na całokształt mojej przygody, zaakceptuję każdą możliwość.
Jeśli mogę coś Ci doradzić, to doceniaj każą chwilę, możliwość na zrobienie czegoś więcej i doceniaj zdrowie, które warunkuje wszystko. Nie czekaj, nie odkładaj. Inspiruj się, ale biegnij swoją drogą, twórz swoją historię. Ta była moja 😉 i dzięki jeśli wyrwałeś/aś do końca. Było emocjonalnie, może i górnolotnie, ale taki już jestem 🙂
I pamiętaj:
Możesz więcej, niż myślisz że możesz.
Pozdrawiam
Bartek