Maratón de Sevilla. Moja relacja – od pomysłu do realizacji.
Ok, to teraz wszystko wyjaśniam jak znalazłem się w Sevilli. Taki pomysł zaświtał mi do głowy kilka dni po maratonie w Walencji. W sumie już 1-2 dni po starcie w maratonie zaczęły dziać się niezłe cuda!
Dlaczego Sevilla.
Najpierw, przy próbie ustalenia tematu mojej wygranej w maratonie w Walencji i załatwienia wysyłki pucharu, dostałem zaproszenie do Sevilli i info, że tam też rozgrywana jest kategoria osób z niepełnosprawnością, ale poziom wyższy!
Jak zacząłem szukać więcej informacji o tym biegu, to okazało się, że partnerem biegu jest Asics, więc potraktowałem to jako kolejny znak 🙂
Zrobiłem rozeznanie biegu i wyszło że:
- trasa szybka,
- warunki pogodowe zazwyczaj bardzo dobre,
- niezłe wyniki tam padały wcześniej,
I to wszystko już mnie mocno przekonywało, że to właśnie tam powinienem próbować odegrać się za Walencję. Miałem 11 tyg. na przygotowanie się i wtedy myślałem, że to sporo czasu nawet biorąc pod uwagę, że muszę zrobić luźniejsze 2-3 tyg. regeneracyjne po ostatnim starcie.
Chciałem bazować na wypracowanej formie, lekko ją tylko podszlifować i przytrzymać.
Grudzień mocno zweryfikował te plany – wpadły dwa wirusy, antybiotyki i dopiero z początkiem stycznia wracałem i nie ukrywam… czułem się jakbym wszystko stracił. Choroby i leki mnie lekko wyniszczyły. Tętno szalało, łapałem zadyszki na spokojnym biegu, więc trening nie wychodził.
Jak trenowałem.
W całych przygotowaniach zrobiłem w sumie 4 długie wybiegania (24km, 25km, 30km i 25km połączone z BNP do tempa maratonu).
Wpadły też 4 jednostki w tempie maratońskim, które wykonałem wszystkie na… bieżni mechanicznej. Pobiegałem tam 12, 13, 13 i 14km średnio po: 3:50-3:58/km. Mentalnie to mnie mocno wzmocniło i byłem gotów na wyższą temperaturę 😉
Tygodniowo wyglądało to wszystko… słabo, bo raz zrobiłem 76km, żeby za chwilę zrobić 36, lub 55km. Robiłem tyle, na ile zdrowie pozwalało, ale ogólnie za mało, za wolno i czułem, że na maratonie będą ciężary. A skoro już o ciężarach… Czułem, że wagi startowej to ja nie mam i sprawdziłem to w piątek, w dzień wylotu. Wynik: 73,5kg. Czyli 3,5kg cięższy niż w grudniu przed maratonem w Walencji i tym samym jeszcze tak ciężki maratonu nigdy nie biegałem (no chyba że Maraton Komandosa, bo tam plecak musiał ważyć 10kg i wtedy w sumie miałem razem 81kg ;)).
Początek lutego i zaczęło się. Tydzień przed startem infekcja i zatoki ( z którymi jeszcze na tydzień po biegu walczę). A w czwartek, dzień przed wylotem, obudziłem się z kosmicznym bólem w odcinku szyjnym kręgosłupa. Nie mogłem skręcać głowy, ból promieniował gdzieś na lewą łopatkę i najgorsze – ból przy przełykaniu! Z tego co się dowiedziałem, to był jakiś ucisk na nerw odpowiedzialny za język i jego okolice. Nikomu nie życzę tego uczucia, aż ludzie dziwnie się na mnie patrzyli, bo zwyczajnie mnie wyginało z bólu i ciągle pytali: „czy wszystko dobrze? ” Całe szczęście, że żele są płynne, bo taka forma była mniej odczuwalna – to było moje pocieszenie.
Byłem jeszcze w czwartek wieczorem u mojej masażystki, żeby mnie może jakoś szybko podratowała, ale sytuacja była chyba poważniejsza. Za to nogi miałem bardzo świeże.
W czwartek, godzinę po masażu, miałem jeszcze trening z grupą. Chciałem go odwołać, ale wierzyłem że dam radę pokazywać ćwiczenia :/ Starałem się jak mogłem kamuflować grymas i ból, ale mój upośledzony ruch raczej rzucał się w oczy 😉
W piątek rano mówiłem Jolce przed wylotem, że kiepsko to wszystko widzę, że nie wiem jak zniosę tyle godzin podróży, a gdzie bieg. Spałem kiepsko, tabletki przeciwbólowe nie dawały rady.
Ale rezygnacja nie wchodziła w grę.
Wstałem, ubrałem się i poszedłem na pociąg 🙂 8:13 ruszyłem z Wolsztyna do Poznania.
Lot 11:55 do Trevisco, Włochy (lotnisko obok Wenecji).
Na miejscu byłem już o 13:30 i dalszy lot do Sewilli miałem dopiero o 19:55. Pochodziłem po miasteczku, zjadłem dużo pizzy 😉 i jakoś te 6h zleciało.
W stolicy Andaluzji miałem być o 22:30. Ale… To byłoby zbyt proste 😉 Niestety zaczęły się komunikaty o opóźnieniu. Zaczęło się od 10 minut i skończyło na prawie 3h. Ostatecznie wystartowaliśmy o 22:45, a powodem była mgła.
W Sewilli wylądowałem o 1:20, a w hostelowym łóżku zameldowałem się o 02:00 :/ Obudziłem się o 10:20, bo chciałem trochę odespać zarwaną nockę. Poleciałem na dobre śniadanie, a później odebrać pakiet. Przeszedłem kilometr, byłem już prawie na miejscu i okazało się, że… wpisałem zły adres :/ a uświadomiła mi to Iwona Bernardelli, którą spotkałem w trakcie rozruchu 🙂
Jak już pobłądziłem, to też pozwiedzałem okolicę.
Expo było 6km dalej. Więc nie było innej opcji – trzeba było tam pobiec 😉 13:00 ruszyłem na rozruch przedstartowy. Klasycznie – spokojne 5km + przebieżki 5 x 100m. Idealnie pasowało, gdybym jeszcze po drodze nie pobłądził i trochę kroków dobiłem (w sumie tego dnia prawie 22 tys.).
Expo ogólnie załatwiłem bardzo szybko, bez kolejek odebrałem numer, wszystko płynnie.
Wracałem do hostelu oczywiście już autobusem, bo nogi swoje wydreptały. Nie pisałem wcześniej, że błąd z Walencji naprawiłem. Tym razem nocleg miałem 1,1km od startu. Tanio (54 euro za 2 noce) i całe 2 metry kwadratowe moje. Tylko te mrówki, brak okna, trochę wilgotno, ale tanio i blisko 🙂
Ok, wyjaśnię te mrówki – były wszędzie! łaziły po stoliku, wchodziły do jedzenia, ubrania musiałem cały czas sprawdzać. Nie wspomnę o łóżku i spaniu… cały czas coś mnie drapało, czułem, że coś po mnie chodzi, ale ostatecznie byłem już tak zmęczony czekaniem kiedy coś mnie ugryzie, że zasypiałem. Weekend w Sevilli i oprócz złapania trochę słońca złapałem fobię na mrówki.
Później relaks, pizza na ładowanie węgli i obmyślałem jak Wam dyskretnie sprzedać info o Sewilli 🙂
Przygotowałem strój, ustawiłem budzik i jak zwykle szybko nie zasnąłem, bo jakieś emocje zaczęły się udzielać no i te… mrówki 😉
Pobudka bez problemu, jedno ugryzienie w okolicy prawego uda (pewnie mrówka ;)), śniadanie zjadłem, odżywkę wypiłem i poleciałem do depozytu. Rozgrzewka na spokojnie, w strefie o czasie i…
START!
Trasa. Wcale nie jest tam tak płasko jak reklamują! Było kilka podbiegów w tym tunel x 2 i most. Jeśli mam porównywać z Walencją, to… Nie ma tematu.
Warunki pogodowe. Było ciepło 10-12 stopni na starcie, a chyba na 28km widziałem zegar i temperaturę 16 stopni. No i wiatr… Niestety czasami trzeba było mocno powalczyć.
Moje odczucia. Ruszyłem na spokojnie po 3:55/km i do 12km szło ok, ale czułem, że na przyspieszenie nie będzie mnie stać. Na 14km gdzie wybiegaliśmy z tunelu poczułem tzw. „beton” w udach, lekko mnie usztywniło, bo w sumie od startu pilnowałem postawy, żeby nie bardzo ruszać głową, bo ból karku jeszcze doskwierał.
od 15km zwolniłem do 4:00/km, a od 25km jeszcze wolniej, bo zwyczajnie nie czułem mocy.
Ja miałem świadomość, że nie przetrenowałem dobrze okresu przygotowań, że nie jestem zdrowy. Pewnych rzeczy nie da się ukryć, maratonu nie oszukasz. Może Ci się tylko wydawać, że nie jest tak źle, że jest wszystko pod kontrolą, że biegnie Ci się nawet komfortowo. Ale przyjdzie 30 kilometr (a czasami nawet szybciej), a wraz z nim weryfikacja Twojej formy. Entuzjazm zniknie i zacznie się cierpienie. Ja nie chciałem do tego dopuścić. W Walencji mój maraton rozpoczął się po 32km i cierpiałem tam strasznie. Teraz cały czas sobie powtarzałem: „nie dopuść do tego Bartek! Masz to przebiec równo i nie stracić kontroli”. Nie szukałem usprawiedliwień, jakiejś wymówki, ale musiałem podchodzić do tego zdroworozsądkowo. Nie było szans na życiówkę (to już wiedziałem od stycznia), ale cały czas miałem szansę na podium i tego musiałem bronić.
Chciałem mocno kontrolować ten bieg i udało mi się to, bo na początku byłem wyprzedzany, ale przyszedł 35 kilometr i zaczęło się. Co chwilę ktoś już truchtał z nogi na nogę, ktoś szedł, ktoś leżał lub siedział na chodniku. To ja teraz wyprzedzałem. Miałem więcej pewności, że plan się powiódł i leciałem swoje do mety.
Meta.
Wbiegłem dobrym finiszem, wykrzesałem siły na ostatni zryw, bo takie siły zawsze są. Jak zawsze podniosłem ręce ku górze, bo to było kolejne moje małe zwycięstwo, które sobie wcześniej wymyśliłem, a teraz zrealizowałem. Przebiegłem 9 maraton, 7 po wypadku, mimo wszystkich ograniczeń i problemów.
02:49:18, ten czas mnie nie zaskoczył, nie rozczarował. I co z tego, że pobiegłem trzeci najgorszy czas w życiu. Jeszcze dwa miesiące wcześniej pobiegłem drugi najlepszy maraton w czasie 02:43:47 i wiem, że mnie stać na takie bieganie, a nawet szybsze. Tylko nie w tej chwili, bo to jest sport i po latach nauczyłem się to akceptować.
Kryzys?
Nie miałem żadnego kryzysu. Żele na punktach wchodziły idealnie, nawadnianie wzorowo. Przyznam, że ten aspekt wyszedł lepiej niż w Walencji. Może to kwestia wolniejszego tempa, bo w końcu biegłem teraz o 15 sekund wolniej na kilometr i czułem przy tym więcej komfortu. Wszystkie parametry z pomiaru też wskazują na to, że to nie był „szybki i mocny bieg”.
Moje tempo biegu:
Wykres tętna:
W porównaniu z grudniowym maratonem w Walencji, teraz miałem o 5 uderzeń niższe średnie tętno z całego biegu.
Wyniki. Mam to?
Uśmiechałem się, maszerowałem przez całą strefę bez problemów. Chciałem szybko dotrzeć do depozytu, przebrać się i uzyskać informacje, który byłem w klasyfikacji, w której tego dnia walczyłem. Dostałem się do telefonu, odpaliłem wyniki i… JEST! Mam podium! 3 miejsce moje! – numer 777 przyniósł szczęście, dziękowałem sobie, że się nie poddałem. Warto było podjąć to wyzwanie mimo wszystko.
Dekoracja.
Ok, ale teraz co z dekoracją? co gdzie i kiedy? Było około 12:00, a ja o 15:30 miałem lot do domu tzn. w kierunku domu. Musiałem przecież jeszcze dotrzeć do hostelu, a później na lotnisko. Zapytałem 2 wolontariuszy, ale niestety podobnie jak w Walencji – nic kompletnie nie wiedzieli i nie bardzo po angielsku szło się komunikować. Przekazano mnie do jakiegoś szefa wolontariuszy, ale było jeszcze gorzej – zero informacji. Wszystko tłumaczyłem przez telefon na hiszpański, a później z hiszpańskiego na nasz. I wyłapałem w końcu konkret: „nie dziś”. I wszystko było jasne – tak jak w Walencji, ceremonia dekoracji była innego dnia.
Już następnego dnia, 20.02.2023 dostałem maila od organizatora z… gratulacjami i zaproszeniem na dekorację! Dekoracja odbywała się w pałacu burmistrza Sewilli 21.02.2023 o 12:00. No fajnie, ale niestety ja byłem już wtedy w pracy, w Wolsztynie.
Co dalej? – jak się okazało, za 3 miejsce wygrałem 300 euro, ale… tak na prawdę 150 euro. W regulaminie było drobnym druczkiem pod gwiazdką „jeśli zawodnik złamie 2:40, to otrzymuje 100%, a jeśli nie, to 50% nagrody. Napisałem maila z prośbą o wypłatę nagrody i przesyłkę pucharu. Jak na razie cisza. Podobnie zresztą jak w temacie mojej nagrody z Walencji, którą próbuję odzyskać od 5 grudnia 2022. Na każde moje zapytanie co się dzieje, czytam: „ok, już jutro wysyłamy” i tak do dziś.
Emocje do końca!
Długo się nie zastanawiałem… szybkim krokiem pokierowałem się do hostelu. Szybki prysznic, pakowanie i w drogę. Zamówiłem taxi, bo na lotnisko miałem 6km i na apke dostałem info, że za 3 minuty auto podjeżdża. Stoję przed hotelem i czekam, aż dzwoni do mnie jakiś dziwny numer i nawija po hiszpańsku, ja próbuję przerywać po angielsku, że nic nie rozumiem, po czy on zaczyna mówić… wolniej – tak jakby to miało coś zmienić. Zapytałem go po angielsku, czy może napisać mi wiadomość, a on po dłuższej ciszy odpowiedział „OK” i się rozłączył. Po 5 minutach napisał mi (oczywiście nie po angielsku), że anulował kurs, bo po mnie nie dojedzie, bo przecież przez maraton jest zamknięte pół miasta. A ja byłem 900m od startu i mety, czyli w samym centrum. Nagle zrobiło się bardzo nerwowo, bo działo się to około 13:50 i do lotu było mało czasu. Przez chwilę pomyślałem: „oho! chyba chcą mnie na tej dekoracji zatrzymać”. A tak serio odpaliłem mapę z trasą biegu i ogarniałem jakie ulice nie są zablokowane w kierunku lotniska i gdzie najszybciej złapię taxi. Złapałem kierunek i jakby było mi mało…BIEGIEM!, bo około 2 kilometry tyle miałem do zrobienia. Lekko się zagrzałem, ale dobiegłem do tej ulicy i dosłownie 1 minutę później siedziałem już w taxi. 14:40 byłem na lotnisku. Wracam.
Droga powrotna.
Podobnie jak do Sewilli – przez Włochy (Venice – Trevisco), ale dalej mała zmiana, bo nie do Poznania, ale musiałem lecieć do Wrocławia, z którego dalej do Wolsztyna chciałem tułać się PKP, ale Kochana Żona zrobiła mi niespodziankę i załatwiła niezawodnego szwagra, który uratował mi noc, bo miałem być w domu dopiero o 7 rano.
Jak pisałem wcześniej ruszyłem 19.02 o 15:30 z Sewilli, a w Trevisco byłem 18:15. Później prawie 4h na przesiadkę i 22:00 start do Wrocławia, a dalej już autem. W domu byłem 20.02 o 02:00, czyli 10,5h podróży. Byłoby 10h, ale oczywiście w Trevisco mgła, znów zaatakowała i wpadła obsuwa.
A skoro jesteśmy przy temacie lotów. Muszę się przyznać, że w styczniu już rezygnowałem z całej akcji, bo policzyłem sobie koszty i zwyczajnie były zaporowe dla mnie. Dlatego też nie informowałem o tym biegu. Postanowiłem przedstawić mój projekt kilku firmom. Wiele odrzuceń, częste słowo „nie” i oczywiście rozumiem to, bo wiemy jaka jest sytuacja na rynku. Przetrwałem, powalczyłem do końca i na dwa tygodnie przed wylotem znaleźli się ludzie, firmy którzy uwierzyli w mój projekt i misję życiową #MożeszWięcej. Za co jestem mega wdzięczny.
Akcja Sevilla zakończona sukcesem, ale moja misja życiowa #MożeszWięcej trwa. Powoli planuję kolejne kroki, stawiam sobie nowe wyzwania i rozpisuję plan. Cel ciągle taki sam – pokazać jak największej liczbie osób, że się da! Że pomimo przeciwności losu warto zawsze walczyć i sięgać po więcej.
Całą wyprawę już odespałem i ze szczegółami Ci opowiedziałem. Mam nadzieje, że się podobało i było ciekawie. Dzięki za uwagę.
A tutaj taka ciekawostka związana z moim numerem startowym 🙂
Pozdrawiam i pamiętaj:
„Możesz więcej niż myślisz, że możesz”.
Bartek.