Tak, to musi być miłość. Historia mojej pasji.
Dziś tak trochę wspomnieniowo, ale i też na czasie. Będzie to trochę podróż po różnych okresach mojego życia, ważnych wydarzeniach, moich reakcjach na nie i tym co stało się rezultatem tych reakcji.
Dwa zdjęcia. Jedno z września 2011 roku (nie muszę raczej podpowiadać które), a drugie z marca tego roku. Punkty wspólne, to miejsce wykonania zdjęcia i ja w różnej formie, czasie, ale nadal ja.
PRZEJAZD – zdjęcie nr 1.
Zacznijmy od miejsca. Przejazd kolejowy znajduje się 400m od mojego domu rodzinnego, w którym wtedy mieszkałem. W 2011 roku żeby dostać się do niego potrzebowałem pomocy drugiej osoby. Niby ręce były coraz silniejsze, ale piaszczysty podjazd o dużym nachyleniu uniemożliwiał jazdę. Wtedy to był dla mnie duży podjazd, bo mój punkt widzenia zależał od punku siedzenia, ale za to dziś nie nazwałbym go podbiegiem, bo gdybym dziś miał pokonać jego długość skokiem na jednej nodze, to zrobiłbym to nawet w kilku seriach).
PRZEJAZD – początek.
Ten przejazd nie jest zwykły i ma dla mnie wartość sentymentalną. To właśnie za nim stawiałem moje pierwsze kroki biegowe, był zawsze punktem odniesienia jak daleko dobiegłem, gdyż po jego drugiej stronie były tylko łąki i pola, więc był widoczny. Był rok 1999, a ja miałem 11lat, wracałem ze szkoły, ubierałem trampki i marszem udawałem się na przejazd, a później znikałem po jego drugiej stronie i zakochiwałem się w tym co robię – biegałem. Miałem swoje powody, dla których wychodziłem biegać, był jakiś cel. Ale z czasem rosła moja świadomość, że z tego biegania otrzymuję znacznie więcej niż oczekiwałem i czerpię z tego dużo przyjemności. Wtedy nie wiedziałem jak to co czuję się nazywa, ale dziś jest to określane jako PASJA.
SIŁA PASJI.
Ja po prostu biegałem, ale wtedy uważałem to jako coś, na co wcześniej nie mogłem sobie pozwolić, na co nie miałem pozwolenie ze względu na stan zdrowia. Gdy stan zdrowia się poprawił, lekarz dał zielone światło, ja ruszyłem w drogę, bo miałem dosyć bycia przeciętnym, ostatnim, najsłabszym, zwolnionym, nieobecnym, a nawet nieklasyfikowanym uczniem. Przechodziłem przez te wszystkie określenia, śmiano się ze mnie, a ja walczyłem z tym, bo kiedy tylko wracałem do zdrowia i nie miałem zwolnienia, to podejmowałem próbę zaliczania sprawdzianów z wf’u, żeby uniknąć kolejnych powodów do śmiechu, a kończyło się to zazwyczaj porażką, bo faktycznie byłem na tyle słaby i mało sprawny, że nie byłem w stanie wykonać prostych ćwiczeń lub przebiec do końca 60m w linii prostej. To było moją motywacją. Odkleić łatkę chucherka, który jest wolny, ograniczony, słaby i wiecznie schorowany. Nie wiem skąd, ale czułem, że nie jest możliwe żebym był taki już zawsze, chciałem być jak rówieśnicy. I tak powstało moje bieganie, a raczej tak powstawałem ja. Tworzyłem siebie, swój charakter, przekonania i w ostatecznym rozrachunku przyszłość. Tak powstała moja pasja i pierwsza miłość! Może to dla niektórych zbyt górnolotne, zbyt romantyczne, ale ja tak to czułem i nadal czuję. Tak budowałem swoją siłę, cierpliwość, wytrwałość, konsekwencje, samodyscyplinę, cechy które po wielu latach były mi potrzebne bardziej niż kiedykolwiek, a może to był ich jedyny i najważniejszy sprawdzian?!
SPRAWDZIAN.
Czas sprawdzianu nadszedł 12 lat później. Był rok 2011, a ja miałem już 23 lata. Po wypadku wylądowałem na wózku i wszystko się posypało. Ktoś, coś, przewrócił moje życie o 180 stopni. Straciłem sprawność, która nie była wtedy już słaba, a może i nawet przeciętna, bo moja pasja się rozwijała ( rok wcześniej w 2010 roku w debiucie maratońskim pobiegłem 02:55:35, półmaraton 01:17:30, 10km 35:01, a 5km 16:54), straciłem również pracę w wojsku, mieszkanie, możliwość studiowania wychowania fizycznego (kończyłem 1 rok). Straciłem sprawność, a wraz z nią możliwość realizowania się w swojej pasji. Oczywiście miałem wrócić do pewnego poziomu sprawności, koście się zrosną, kręgosłup też, ale o bieganiu miałem zapomnieć. Lekarze ostrzegali, że moje biodro tego nie wytrzyma i 2 operacje, które wykonali żeby mnie poskładać, pójdą na marne. Uwierzyłem w to. Nie było lekko, ale starałem się to zaakceptować. Wszyscy dookoła mnie kazali mi się cieszyć, że w ogóle żyje, bo jednego dnia mogłem stracić 3 razy życie, a ja wściekam się, że nie wrócę do sportu, do biegania, do czegoś co było dla mnie tak naturalne jak oddychanie. Mało kto mógł mnie wtedy zrozumieć. Słabłem psychicznie i poddawałem się otoczeniu, które robiło ze mnie ofiarę. Zdrowie nie poprawiało się według oczekiwań lekarzy, wózek, moja niepełnosprawność i te ograniczenia w wykonywaniu normalnych codziennych rzeczy (ubieranie się, mycie, toaleta, jedzenie) coraz bardziej budowały czarny scenariusz mojej wizji przyszłości. Tak. Psychicznie byłem na dnie. Upadłem, miałem dosyć i postanowiłem się odciąć, pożegnać z tym co mnie boli, czyli z bieganiem i faktem, że do niego nie wrócę.
Kazałem pościągać wszystkie medale, puchary, dyplomy ze ścian i półek. Miało zniknąć wszystko z pola widzenia co może mi przypominać o bieganiu. Później poprosiłem moją siostrę Magdę, abyśmy pojechali tam, gdzie wszystko się zaczęło – na przejazd. Tam chciałem spojrzeć na tą drugą stronę, po której biegałem, rosłem w siłę przezwyciężając pierwsze trudności i zakochiwałem się w tym co robię. Wszystko podsumowałem, wspomniałem każdy swój sukces, każdy “bieg życia”, życiówki, ważne wygrane, później całokształt wszystkich lat – to co bieganie mi dało, kim się stałem, ilu ludzi poznałem, ile miejsc odwiedziłem. Miałem 23 lata, żegnałem się z bieganiem, a obiecywałem sobie, że będę biegał do końca życia. To mnie bolało, ale chciałem to mieć za sobą, więc na siłę udowadniałem sobie, że jestem “spełniony” jako biegacz . Biegałem na 100m będąc sprinterem i maraton spełniając się jako długodystansowiec. To były bzdury :)! Ale wtedy chciałem w to uwierzyć.
Co się stało później? – Później coś we mnie zaczynało walczyć, cichy głos szeptał: “to nie jest koniec”! Pojawił się sen, a później jeszcze dwa kolejne – biegałem, “zwyciężałem”, poprawiałem wyniki. Zawalczyłem o swoją pasję. Postanowiłem urealnić sny. Dziś biegam szybciej niż w tych snach:
5km – 16:12, 10km – 33:39, półmaraton – 01:14:57 i maraton 02:41:50 i wiem, że to nie koniec, że stać mnie na więcej. Żeby wrócić i dojść do tego wszystkiego musiałem przejść przez, długi proces, wymagający pracy na 200%, czasami bolesny, ale liczy się to co jest teraz. Wyniki to nie wszystko, ale oczywiście napędzają mnie w dużym stopniu, bo mam cele i chcę się rozwijać, sprawdzać gdzie są moje granice.
PRZEJAZD zdjęcie nr 2. Dzisiaj.
Chodzi o to, że biegam. Czuję to samo co czułem w 1999, kiedy zaczynałem i to samo co 2012, kiedy wracałem po wypadku. To nie przykry obowiązek, to nie chwilowe zauroczenie czy popularna moda. To jest moja PASJA. Ta sama radocha, ta sama świadomość korzyści. Mój tlen do życia. Wbiegam do lasu, uśmiecham się do siebie i zastanawiam się, jak daleko i jak szybko poniosą mnie nogi dzisiaj. Sprawdziany nie są już potrzebne. Nawet ten obecny. To musi być miłość.
Jako pasjonat i trener biegania pozwolę sobie na kilka rad: szanuj zdrowie, doceniaj sprawność, unikaj kontuzji poprzez mądre planowanie treningu i budowanie solidnych fundamentów. Pielęgnuj swoją pasję. Dbaj o nią. A jak będzie trzeba zawalczyć o nią – walcz. Warto.
Pamiętaj: Możesz więcej niż myślisz, że możesz.