Frankfurt Marathon. Dlaczego nieWyszło? część 2/2
No dobra, to jak się biegło.
Zacznę od przyznawania się do błędów, bo kilku się nie ustrzegłem. Źle ustawiłem się na starcie tzn. stałem w swojej strefie ASICS, która była pierwszą strefą, ale oprócz mnie stało tam chyba jeszcze 1000 innych osób, które biegły na czas nieco wolniejszy, albo myślały, że pobiegną szybciej. Pierwszy kilometr już 18 sekund wolniej niż w planie. Dramat! Przepychanie się proszenie o miejsce (a i tak nikt nie reagował). Bieg po chodniku, krawężniku, a nawet chwilami nadrabiałem trochę dystansu biegnąc zewnętrznym pasem drogi, którą maraton nie był prowadzony. Jednymi słowy było wąsko i utrzymanie tempa 3:52/km było trudne. Taka sytuacja trwała przez pierwsze 4km. Później zrobiło się luźniej.
Przez te interwały w tłumie włączył mi się tryb ścigania, gonienia planowych założeń. Wszędzie byłem za późno. 5km za wolno, 10km za wolno, 15km za wolno i 21km również. To gonienie było moim błędem numer dwa, bo od 25-26km zaczęło się wszystko ?po górkę?. Przez mojej wcześniejsze problemy żołądkowe, żele nie wchodziły, jak powinny. Po każdym zażyciu w brzuchu się gotowało i miałem wrażenie, że rewolucje są blisko. Nie czułem wcale ich działania i pewnie te dwie tabletki stoperanu, które zjadłem przed biegiem, ocaliły mnie przed postojami w toj toju. Niestety odruchy wymiotne były nie do powstrzymania. Traciłem moc w nogach, pewność siebie uszła już wcześniej.
Pewne się stawało, że celu nie osiągnę, a nawet wątpliwe się wydawało, że ukończę ten bieg w satysfakcjonującym wyniku. Już wiele razy pisałem o myślach zejścia z trasy, ale w tym biegu taką potrzebę odczuwałem najsilniej. Tempo spadało. Przestałem już patrzeć na zegarek już po 30km. Wtedy też przestałem zażywać żele, a nawet pić na punktach odżywczych. Odliczałem kilometry do końca, mijałem ludzi, którzy przechodzili do marszu, których łapały skurcze, a nawet dwaj wymiotowali. Chciałem być silniejszy, wytrzymać z moimi dolegliwościami i ukończyć ten bieg bez względu na wynik. Standardowo gadałem do siebie, chwilowo nawet na głos: ?łap luz!?, ?oddychaj!?, ?ręce Bartek! pracuj rękoma!?, ?Wytrzymasz to, jesteś mocny! Wytrzymasz to!?
Wytrzymałem. Nie przeszedłem do marszu, nie zszedłem z trasy, za linią mety nie położyłem się, nie ryczałem i nie tupotałem nogami, jak małe dziecko, które nie dostało tego, czego chciało. Ale za to przekraczając linię mety, podniosłem ręce w górę w geście triumfu, podziękowałem sobie i pogratulowałem, że ukończyłem ten cholerny maraton! Nie byłem zadowolony z wyniku i nadal nie jestem. Przeklinałem głośno, a nawet powiedziałem, że to koniec! Koniec z maratonami! Że nie mam zamiaru przechodzić znów przez takie boleści! Na koniec mojego lamentu dodałem po cichu w myślach? ?koniec, ale? w tym roku ;)? Bolały mnie barki, kolana, stopy, łydki, uda, pośladki, biodra, brzuch?no chyba wszystko bolało. Nie miałem ochoty na bieganie, a o startach w tym roku już nie wspomnę. Dziś jak piszę ten wpis (dwa dni po starcie), chce mi się biegać i musiałem się powstrzymać! Nie boli mnie już prawie nic i zaczyna chcieć mi się ścigać 😉 Także jak widać moja nienawiść i złość trwa krótko 😉 Jakim pomyleńcem trzeba być, żeby gotować sobie taki los, świadomie przechodzić przez takie burzę emocji?Wariactwo! Ale uwielbiam to! 🙂 Taka puenta.
Puenta nr 2.
Przed startem pisałem w poście na profilu facebookowym, że czas na maraton, że czas dowiedzieć się czegoś więcej o sobie, że trzeba sprawdzić, gdzie są granice możliwości i trzeba spróbować je przesunąć. No i się dowiedziałem, że uparty ze mnie skurczybyk i łatwo się nie poddaje. Granice jakieś przesunąć też się udało ? choćby te ?bólu? i wytrwałości walki z dyskomfortem. Pobiegłem 3,5 minuty słabiej niż zakładałem. No to co, porażka? ? Nie, to tylko lekcja, trening przed kolejną próbą, bo tylko rezygnacja jest porażką. Wszystko inne to krok naprzód. Chwilę po biegu powiedziałem sobie: ?Dziś jeden krok w tył, żeby zrobić za chwilę dwa w przód. To nie jest moje ostatnie słowo!? W sumie pobiegłem tylko 13 sekund gorzej od swojej życiówki, którą wywalczyłem rok temu we Florencji – 02:45:47. Czyli trzymam poziom 😉 Tak, szukam pozytywów, wyciągam wnioski, próbuję niepowodzenia przekuwać w zwycięstwa. Oczywiście przyznaję – przegrałem bitwę, ale nie wojnę. Szukając analogi, w tym roku jest i tak już 3:1 dla mnie – życiówki na: 5km, 10km i półmaratonie zrobione. Maraton postanowił nie oddać mi się łatwo. Ale?ja jestem cierpliwy. Nowy sezon i kolejny pojedynek. Dystans ten sam, trud ten sam, ale ja już silniejszy.
Pozdrawiam
MentalRunner Bartek.
Uwielbiam ludzi z takim podejściem!!
Jakby wszystko szło jak po sznureczku, to nauka byłaby z tego na pewno mniejsza niż z takiego maratonu – z problemami. Także nie ma tego złego, co by na dobre…;-)
Gratki!
Pełno emocji z tego wpisu płynie. Gratuluję wyniku !!! Bo czytając Twoje relacje sam czułem ból brzucha. Najważniejsze stary, że masz swoje „PO CO ?”, „CO I JAK” przyjdą same. Trzymam kciuki.