Vltava Run, czyli 3 mocne biegi, ponad 30 trudnych kilometrów w niecałe 22h. Jak wyszło indywidualnie i drużynowo.
Obiecana 2 część mojego opowiadania o starcie w Vltava Run 2021. O tym jak wypadły moje kolejne odcinki i jaki był końcowy wynik naszej drużyny.
Jeśli jeszcze nie czytałeś/aś pierwszej części, to zaprasza tutaj: 1 część wpisu
2 zmiana 10,72km. Marzyłem tylko o tym, aby wysiąść z tego cholernego auta. Wietrzenie głowy przy oknie nic nie dawało i czułem się jakbym miał gorączkę. Kierowca nie ułatwiał sprawy, bo jak się okazało nasz pilot popełnił błąd i źle wprowadził do nawigacji jeden punk zmiany i pojechaliśmy w złe miejsce. Pędziliśmy jak szaleni, żeby zniwelować straty czasowe, a mieliśmy się o co starać, bo w końcu ktoś zajrzał do wyników. Jak się okazało zajmowaliśmy… uwaga… – 4 miejsce! 4 miejsce może robić wrażenie, bo sztafet było prawie 300! I zaczęło się liczenie, analiza i jeszcze większa ambicja, bo było realne, że ugramy coś więcej, a po ciuchu czuliśmy wyrwanie 3 miejsca i wejście na podium. Niestety, ta pomyłka i jedna mniejsza później, oddaliły nas od tych pragnień, ale walczyliśmy do końca i każdy dawał maxa od siebie. Ok, ale wróćmy do mojej 2 zmiany. Przetrwałem ten rajd cudem. Dojechaliśmy na moją zmianę i mogłem przygotować się do startu. Założyłem kamizelkę z odblaskami, czołówka i dylemat – które buty?! Trasa niby trudniejsza o jeden stopień od poprzedniej, ale 70% asfalt. Założyłem jeszcze raz Ascis Magic Speedy, bo czułem, że będę potrzebował lekkości i dynamiki chociaż na nogach, skoro na brzuchu ciężko. A, no i jeszcze zaaplikowałem zapobiegawczo stoperan i nospę z nadzieją, że przetrwam ten bieg bez przygód. Ruszyłem na rozgrzewkę. Było około 23:00 i było rześko. Lekko potruchtałem, zrobiłem kilka ćwiczeń, ale czułem już trud tej całej imprezy – mój pierwszy bieg, brak regeneracji, ciągła podróż autem w mało wygodnej pozycji, bo jeździliśmy osobówką przewożąc nasze wszystkie bagaże + prowiant, śpiwory, sprzęt – krótko – było mega ciasno! No i jeszcze ten brzuch. Marzyłem o spaniu, a za chwilę miałem ruszyć na trasę i nie oszczędzać się. I przyszedł ten czas, koleżanka z drużyny pojawiła się na horyzoncie, odpaliłem oświetlenie i czekałem, aż tylko usłyszę nasze hasło „ASICS” (było ciemno, każdy biegacz wyglądał tak samo, więc musieliśmy się komunikować hasłem, że ktoś od nas nadbiega).
Ruszyłem na trasę. Ta ciemność miała swój niepowtarzalny klimat. Widziałem tylko migoczące lampki przed sobą, odblaski gdzieś w oddali i oznaczenia trasy, która była niesamowicie dobrze oznaczona! Pierwszy wyrzut adrenaliny, endorfiny i emocje związane ze startem zaczęły się kończyć w okolicy pierwszego kilometra. Tak, wiem że szybko, ale gdy wkroczył on – brzuch. Biegłem pod górę około 200m i wyprzedałem 1,2,3 osoby i chciałem jeszcze trochę podgonić, podbieg się nie kończył, a w brzuchu zaczynałem robić się ciepło, zaczęło mi się odbijać makaronem który zjadłem 4h wcześniej. Podbieg miał z 500m, a ja przy jego końcu truchtałem już w tempie 6:00/km i czułem, że za chwilę skończy się to źle. Brzuch chyba nie wytrzymał wstrząsów i wysiłku – nie oszukałem przeznaczenia i zwymiotowałem. Ależ byłem wściekły na siebie, przeklinałem na głos. 5 lat temu przebiegłem maraton we Frankfurcie ze średnią poniżej 3:58/km, a tutaj męczę się po 6:00/km. A z tematów mało smacznych, to zwymiotowałem tylko 1 raz w mojej „biegowej karierze”, jeszcze za czasów kiedy byłem sprinterem w liceum – pobiegłem 2 biegi na max w krótkim odstępie czasu, a tym drugim było 400m (kto biegał ten wie co tam się wyprawia z organizmem ). Wróćmy na trasę. Cierpiałem, ale wchodziłem w rytm i szybko odzyskiwałem tempo. 4-5km i było już 4:30/km, za chwilę 4:15/km i uznałem, że jeszcze nic straconego, że jeszcze mogę przycisnąć i może zmieszczę się w czasie, który zdeklarowałem. Musiałem odwrócić uwagę od problemów z brzuchem, więc szukałem ruchomych celów przed sobą i goniłem światełka – biegaczy. Na 6 i 7km wpadliśmy do lasu, gdzie znów było trochę więcej jazdy z brzuchem, ale skończyło się na… powiedzmy mocniejszym odkaszlnięciu i znów ulga, po której podkręciłem tempo do 4:00/km i szybciej. Finiszowałem z czasem 44:58, czyli strata 1minuty do tego co deklarowałem, ale… miałem jeszcze zapas czasowy 2,5 minuty z pierwszego odcinka, więc nadal byłem na plus. Po biegu zbiłem piony z drużyną i udałem się szybkim krokiem w ustronne miejsce żeby zresetować żołądek. I przyszła ulga, puściło. Można było jechać odpocząć.
Czas na odpoczynek. Po moim biegu moja ekipa zakończyła swoje 2 etapy i mogła pojechać na zasłużone spanie. Spanie, to może za dużo powiedziane. Przyjechaliśmy do hotelu, musieliśmy czekać aż poprzednia ekipa zwolni nam pokój, szybki prysznic i do wyra. Skończyłem bieg jakoś o północy w sobotę, zasypiałem około 01:30, a budzik był ustawiony na… 03:30? Ja biegłem swoją zmianę jako ostatni z auta, ale musieliśmy zawieźć na zmianę osobę, która zaczynała nasz 3 etap.
W ogóle chyba nie wyjaśniłem tego całego systemu. Cała nasz drużyna składała się z 12 zawodników, a dodatkowo byliśmy podzieleni na 3 podzespoły 4 osobowe, które rzecz jasna musiały wspólnie przemieszczać się do punktów zmian. A teraz wyobraź sobie skalę tego przedsięwzięcia. Blisko 300 drużyn po 12 osób, 360km do pokonania, 36 odcinków, gdzie trasa wiodła okolicami rzeki Vltava, start zlokalizowany w górach (18km od granicy z Austrią), a meta w Pradze. Tyle ludzi, parkingi, punkty zmian, oznaczenia tras i ich zabezpieczenia. Coś pięknego, jak oni to ogarnęli.
3 zmiana 9km. Bałem się tego odcinka najbardziej. Poziom trudności najwyższy, bo 4. Jak sprawdziłem, to z naszej 12 osobowej ekipy, miałem go ja i 4 innych zawodników, a różnica była taka, że oni w większości specjalizowali się w biegach górskich. Asfalt 30%, a reszta szutru i leśne ścieżki – góry. Czułem, że byłem kosmicznie niewyspany i ogólnie podmęczony. Zjadłem batona energetycznego, żel z kofeiną żeby się obudzić i pobudzić. Buty – Magic Speed dostały już wolne i przyszedł czas na ten mój „pierwszy raz”! Założyłem moje pierwsze w życiu buty trailowe – Asics Trabuco Max, które idealnie nadawały się na ten bieg.
Trasa najkrótsza, bo 9km, ale przewyższeń 253m i tym razem byłem już przygotowany. Wcześniej zapoznałem się z trasą na mapie, widziałem profil i wiedziałem gdzie jest podbieg, jak długi i kiedy się skończy. 8:14 ruszyłem do ostatniego boju. Ruszyłem zachowawczo, bo wiedziałem, że czeka mnie 5,5km podbiegu. Najpierw po ulicy 2km i całkiem dobrze się biegło, ciągle w górę, ale miałem dobry rytm i wyprzedałem maszerujących biegaczy. Nawet spotkał mnie na trasie mój team i doładowali dobrą nutką i dopingiem. Po chwili droga zmieniła kierunek i zaczęły się góry w prawdziwym krosie – pola, las, błoto, kamienie… było wszystko. Niby tylko 9km, ale wyczekiwałem kiedy wybije 5,5km i zacznę zbiegać. Byłem zdrowo zagotowany na tym podbiegu, bo nawet nie miałem ochoty sprawdzać tempa biegu. Czułem, że mogę się nie zmieścić w czasie jaki deklarowałem, ale jakoś to zeszło na dalszy plan, dałem z siebie maxa i to mi wystarczyło. Kiedy przyszedł zbieg, podniosłem głowę do góry i zaczynałem dostrzegać więcej, włączył mi się mentalny luz na chwilę i mimo szybkiego tempa uśmiechałem się do siebie, podziwiałem widok przed sobą, góry, w dole miasteczko, rzeka, to był już mój finisz. Wybiegłem znów na ulicę, zbieg się kończył, a za zakrętem strefa zmian i koniec mojej misji. Dobiegłem z czasem 39:47, czyli wolniej o 2:47 niż zakładałem, ale… to już nie miało znaczenia, to była tylko moja osobista presja którą sobie narzucałem, bo nikt mnie z tego nie rozliczał.
W sumie, w ciągu 22h przebiegłem w 3 biegach 30,8km w czasie 02:07:30, czyli średnim tempie 4:08/km. Do dziś nie wiem jak to zrobiłem, ale jedyne co mi przychodzi do głowy, to drużyna. To że ktoś czeka na Ciebie na punkcie zmian, że pracujesz na wynik całego zespołu. Biegi sztafetowe mają to do siebie, że wzbudzają emocje nigdzie indziej nie spotykane i uwierz mi możesz dać z siebie więcej niż myślisz, że możesz. Skończyłem swój bieg, zatrzymałem się na chodniku żeby złapać oddech i podszedł do mnie Michał, mój kolega z Teamu i mój zawodnik z grupy #FeiferTeam którą trenuję, pogratulował mi, zbiliśmy piątkę, zapytał jak się biegło i po mojej odpowiedzi rzucił luźno: „najważniejsze, że noga nie boli, że nic po operacji się nie odezwało”. A ja zaniemówiłem i się uśmiechnąłem, zdałem sobie sprawę, że przez całą tą przygodę, ani przez sekundę kiedy nawet zbiegałem ostatni kilometr po 3:37/km, nie pomyślałem o zdrowiu, o tym, że jeszcze 4 miesiące temu miałem poważną operację biodra, że wróciłem do biegania 1,5 miesiąca temu i w sumie jeszcze na początku września nie było wiadomo w jakim stopniu uda mi się wrócić. Chyba przy okazji poznałem kilka odpowiedzi.
Ja zakończyłem swój bieg około godziny 9:00 i zakończyłem zmagania ekipy z mojego auta, ale na trasę ruszyły jeszcze pozostałe 2 ekipy, więc mieliśmy trochę czasu na posiłek regeneracyjny, odpoczynek i przemieszczanie się już na metę w Pradze.
Mamy to! Na mecie wspólnie wyczekiwaliśmy naszego ostatniego zawodnika, żeby wspólnie wpaść na metę i odebrać medal. Piękna chwila, bo ostatni raz cały Team stał ze sobą na starcie, gdzie zaczynałem bieg i teraz na mecie. Ostatecznie całą rywalizację zakończyliśmy z czasem 29:32:28 na 15 miejscu, co uważam za bardzo dobry rezultat biorąc pod uwagę ilość startujących ekip. Ale My nie jechaliśmy tam wygrywać. Doświadczyliśmy czegoś nowego, poczuliśmy niepowtarzalny klimat, który zostanie w mojej pamięci na długo. Pomyśleć, że zrezygnowałem z tego, ale całe szczęście dałem się namówić, bo to była moja przygoda życia.
Przy okazji dziękuję wszystkim, że mogłem tam być. Wszystkim którzy kilka miesięcy wcześniej pomogli mi odzyskać to co najcenniejsze i bez czego nic nie ma sensu– zdrowie. Dziękuję. Biegnę dalej.
Ps. Poniżej wklejam video z moją krótką relacje z tej przygody. https://www.youtube.com/embed/MnIVUYWJPNk
Pozdrawiam. Bartek 🙂