Loading…

Jak 4 miesiące po operacji i po 1,5 miesiąca biegania wystartowałem w Vltava Run.

Jak wczoraj zapowiadałem… Czas zdradzić całą drogę, jaką musiałem przebyć, aby znaleźć się na tych niesamowitych zawodach w Czechach. No i oczywiście jak to tam wyglądało, jak się biegało i jak poszło.

Powołanie do drużyny.  Wszystko zaczęło się w… lutym. Kiedy dostałem wiadomość od mojej „szefowej” Zuzy, która dowodzi projektem Asics Frontrunner Poland, a w wiadomości informacja, że zostałem wybrany do drużyny, że będziemy biegać sztafetę w maju w Czechach i pytanie, czy jestem chętny na taką wyprawę? – Nie musiałem się zastanawiać i potwierdziłem natychmiast, bo czułem, że to może być niezła przygoda 😉 Oprócz mnie było jeszcze pięć innych osób, z którymi tworzyłem reprezentację Asics Frontrunner z Polski (brzmi dumnie 😉 ). Cała drużyna liczyła 12 zawodników i resztę składu uzupełnili Frontrunerzy z Austrii i Niemiec.

Pożegnanie z drużyną.  Ale… Wróćmy na chwilę do początku. Mamy miesiąc luty, potwierdziłem swój udział w zawodach, trenuję i wszystko jest ok. Jednak kilka tygodni później, w pierwszych dniach marca, wszystko się zmienia. Zaczyna się kolejny wyścig… o zdrowie. Po 10 latach od wypadku zaczyna boleć mnie biodro. Ból był ostry, przestałem trenować i wybrałem się do lekarza. Jak dalej wiesz lub nie, diagnozy nieciekawe – konieczna operacja. Na NFZ około 4-7 lat czekania, ale moje Anioły nade mną znów czuwały i przyjaciele mnie nie zawiedli. Szybka akcja ze zbiórką i 23 kwietnia 2021r. byłem już po operacji – nie będę rozwijał tego wątku, bo mógłbym pisać o tym bardzo długo i zrobię to w specjalnym wpisie. Oczywiście jeszcze w marcu, jak już wiedziałem, że ze zdrowiem jest źle, zadzwoniłem do Zuzy, żeby mnie wykreśliła z wyjazdu. Okazało się, że zawody mają być przeniesione na wrzesień i przyznaję się, nawet przez chwilę nie pomyślałem „hmm, to może już będę mógł biegać i może będę już w takiej formie, która pozwoli wystartować?”. Nie wierzyłem w to.

Rehabilitacja. Prawie do połowy maja o kulach i codziennie 1-2h ćwiczeń rehabilitacyjnych. Później rozkręcałem się z każdym dniem, rowerek, marsze na bieżni, orbitrek. Ale… nie było biegania. Wiedziałem, że muszę cierpliwie poczekać na zielone światło. Już to kiedyś przerabiałem i nigdzie mi się nie spieszyło. Widziałem, że ten rok i sezon już jest poza mną, nic nie ugram, formy nie zbuduję i ciągle nie było wiadomo na ile będę mógł sobie pozwolić w bieganiu – rekreacja, czy możliwość powrotu na poziom „ambitny amator”. Wszystko co robiłem było z myślą o tym, żeby w ogóle wrócić, a jak wrócę i będę mógł normalnie trenować, to chciałem na spokojnie zbudować coś na przyszły rok. Od 8 lipca dostałem od lekarza pozwolenie na marszobiegi, a w połowie lipca przebiegłem pierwsze 5km ciągiem, bez zatrzymania, bez bólu i choć miałem zadyszkę, było mi strasznie ciężko biec tempem 6:15/km, to uśmiechałem się, byłem zwyczajnie szczęśliwy móc znów to czuć. W lipcu najdłuższym dystansem było 10km, ale potrafiłem już je przebiec tempem 5:30/km. Wracałem szybko. Każdy trening mnie budował, bo widziałem i czułem progres.

A może jednak. 2 sierpnia wrócił temat wyjazdu na zawody do Czech i… zrezygnowałem. Napisałem Zuzie, że nie jestem w formie, nie trenuję tylko sobie biegam na spokojnie, a w Czechach będzie walka z czasem, dystansem, będzie drużyna która będzie na Ciebie liczyła. Mówiąc wprost nie chciałem być hamulcowym, najsłabszym ogniwem, nie chciałem, aby to wpłynęło na wynik drużyny. Ale znów pojawiła się Ona… Zuza! I napisała parę słów, po których zmieniłem zdanie. Chyba wierzyła wtedy we mnie bardziej niż ja sam.

Wróciłem! ale jak? z czego?  Ok. I już myślałem, że to tyle, że jadę i teraz pozostaje czekać na przygodę, zaliczyć to, ukończyć z uśmiechem, bez spiny. I nagle przychodzi zadanie – oszacuj ile pobiegniesz każdą ze swoich zmian (ja miałem do pokonania odcinki w kolejności – 11.1km, 10.72km i 9km, czyli prawie 31km). I jeszcze w lutym nie miałbym z tym problemu, ale teraz… tak! Bo z czego ja mam to policzyć, ja przecież nic nie biegam, nie biegałem przez ostatnie pół roku! Jedyne co mogłem zrobić to… sprawdzić się i zrobić jakiś test, na ile mnie dzisiaj stać. Na zawody jakoś było nie po drodze, więc pod koniec sierpnia, pewnego wieczoru wyskoczyłem na trening. Cel – spróbować przebiec mocne 10km. Pamiętam, że długo zwlekałem, czułem się niepewny swoich aktualnych możliwości. Pamiętam też buty! – założyłem pierwszy raz na trening biegowy moje Asics Speed Sky. Wrażenia niesamowite. Kilka razy (2-3) miałem je założone podczas rehabilitacji, ale to nie to samo co w biegu! Najpierw easy 2km i tempo już 4:40, 4,30/km i ruszyłem. 1km – 4:17/km i lekkie zdziwienie, a później już tylko szybciej. Wszystko poniżej 4:00/km i to równo. Na 7km zadawałem sobie w głos pytania: „kiedy mnie odetnie?”, ale w sumie biegłem pod kontrolą, nie byłem w intensywności wyścigu na 10km, ale raczej maraton, a pod koniec może już półmaraton – tak czułem i tak też wynikało z tętna. Z każdym mocnym kilometrem czułem się coraz silniejszy, pewny siebie i już gadałem do siebie innym tonem: ” a jednak potrafisz! Tego się nie zapomina”. Skończyłem test, gdzie dyszkę zrobiłem w 38:55 i byłem mega usatysfakcjonowany z tego co zrobiłem. Urosłem na duchu, znów przekonałem się o tzw. pamięci mięśniowej, a i mięsień mentalny też mnie nie zawiódł, dobrze przetransferował moc, bo nie mam innego wytłumaczenia na ten wynik, bo niby z czego to miałem pobiec, z jakiego treningu, po 6 miesiącach przerwy i z +7kg na wadze? 🙂 Wróciłem! 


Niby byłem ostrożny w obliczaniu, ale… nie uwzględniłem, że będę biegał w górach i że profile tras są o różnych stopniach trudności, że będą biegał w dzień i w nocy, a i nie miałem wiedzy jak będzie wyglądała regeneracja pomiędzy startami. Przyznaję się – nie zagłębiałem się w materiały o tym biegu, nie studiowałem map, tras itp. no bo przecież, jak przygoda, to przygoda 😉 I pojechałem 🙂

Jestem tu! Piątek. Spotkanie się z ekipą w jednym aucie, to już była przygoda, ekscytacja, śmiech, historie – mega pozytywny czas, pozbawiony stresu startowego. Inaczej niż zwykle 😉 Podróż z Polski trwała…trwała długo! Kierował Kacper (nasz ekspert od sprzętu w Asics – tzw. Brand Trainer 😉 ), który o 10:00 z Poznania zgarniał mnie Dominikę i Michała, później przystanek pod i we Wrocławiu, gdzie wskakuje Justyna i Darek. Dalej już ciśniemy na Czechy. Były przystanki na jedzonko itp. Na miejsce dotarliśmy około 20:30! Długo trochę, ale i daleko, bo wylądowaliśmy pod granicą z Austrią, a dokładnie chyba jedyne 18km od granicy i już mnie nie dziwiły góry 😉 Szybka akcja z pakietami, spotkanie z innymi ludźmi z drużyny (Niemcy i Austriacy), wspólna kolacja (knedliczki oczywiście), odprawa przed zawodami i spać, bo w sobotę rano szybkie śniadanie i pierwszy start o 10:45. A że był to mój start, bo zaszczyt rozpoczynania naszej sztafety przypadł akurat mi, to o emocje nie musiałem się martwić od samego początku.

Sobota. Start – dosłownie na ostatnią chwilę dotarliśmy na miejsce (byliśmy podzieleni na 3 auta po 4 osoby i akurat moja ekipa pomyliła drogę – to już źle wróżyło 😛 ). Nie zdążyłem zrobić żadnej rozgrzewki, wskoczyłem w strój startowy, zrobiliśmy fotkę i nagle słyszę odliczanie 10,9,8… (po czesku oczywiście ;)) i moje zdziwienie, ale jak? Przecież w tym biegu startuje około 4 tys. osób, więc trochę nas mało na tej linii startu! Po chwili koledzy i koleżanki uświadomili mi, że startujemy falami po… 4 osoby. Także ten no… nie byłem przygotowany … 3,2,1 i wystartowałem. 


1 zmiana 11,1 km Poziom trudności trasy – 1, czyli najlżejszy. Na 'rozgrzewkę’ idealnie. 90% asfalt, pierwszy kilometr tylko pod górę, w leśnym krosie i błocie. Później kilka mini podbiegów, a reszta płasko z przewagą zbiegania ciągle delikatnie w dół, a trzeba było zejść niżej, bo start był z 1000m n.p.m. Tak, nie żartowałem z tymi górami. Mam wrażenie, że biegłem ciągle z bananem na ustach, było przyjemnie i cieszyłem się biegiem. Mega widoki gór (zawsze się tym jaram nawet jak widzę moje Karkonosze kilka razy w roku + 10 lat z rzędu), ludzie spacerują i kibicują na trasie i to chyba najważniejsze – dotarło do mnie gdzie jestem i co robię. Biegnę. 11,1km minęło szybko, a dokładnie w 42:36, czyli średnio 3:51/km i prawie 2’30” szybciej niż zakładałem. Przekazałem zmianę koleżance z niemieckiej ekipy AFR i miałem chwilę na odpoczynek – tak myślałem.


I chwilowo przestało być fajnie. Po moim biegu musieliśmy szybko wsiadać do auta i jechać na kolejną zmianę. Miałem przygotowaną odżywkę do lepszej regeneracji, batona energetycznego i mimo, że nie bardzo mi to wchodziło, to jadłem i piłem, bo miałem świadomość, że jeszcze najtrudniejsze biegi przede mną. W aucie siedziałem z tyłu i to chyba nie był dobry pomysł. Ja nigdy nie siedzę z tyłu, unikam jak mogę tego miejsca, bo chyba po wypadku mam jakąś traumę i źle się czuję. W dodatku jeździliśmy po górach, zakręt za zakrętem i ok, już w skrócie – chciało mi się wymiotować cały czas. Straciłem apetyt, w brzuchu kręciło. Około 18 wcisnąłem w siebie porcję makaronu. Start miałem około północy, więc liczyłem, że wszystko się ułoży. Niestety nie. Jadąc na kolejną zmianę chciałem kilka razy prosić kierowcę o zatrzymanie, bo czułem zbliżające się rzyganko, ale przetrwałem. 

2 zmiana. 10,72km. Ale o niej i całej reszcie opowiem później w drugiej części. 

Pozdrawiam. Bartek.

Dodaj komentarz